Moby Dick Herman Melville 6,8
ocenił(a) na 815 tyg. temu Akcję można skwitować kilkoma słowami – rusza wyprawa wielorybnicza, której dowódca ma obsesję złapania i zabicia białego wieloryba. Tylko tyle i aż tyle. Długo wchodziłam w uniwersum tej powieści i prawie do jej połowy nie byłam przekonana co do jej faktycznej wartości. Ale im dalej tym lepiej. Ta książka zawiera w sobie tyle treści, jakby autor chciał przelać na papier co najmniej kilkanaście innych powieści, łącznie z dwoma maleńkimi polonicami, których uważny czytelnik na pewno nie przeoczy.
Mamy więc szczegółową i liniową narrację, w czasie której towarzyszymy bohaterowi od jego powzięcia decyzji o zaciągnięciu się na statek aż po kres wyprawy. Poznajemy tajniki budowy i wyposażenia statku wielorybniczego, funkcje poszczególnych członków załogi, sposób wypełniania ładowni i wiele innych szczegółów marynarskiego rzemiosła.
Wiele fragmentów to potoczysta powieść przygodowa, wręcz reportaż z wyprawy, okraszony niefrasobliwym stylem i czasem dość kąśliwym humorem. Podobał mi się sknerowaty kapitan Bildad, który siadał nie opierając się o krzesło dla zaoszczędzenia poł surduta. Dużo dalej ma miejsce dość komiczne spotkanie na morzu dwóch kapitanów – jeden bez ręki, drugi bez nogi, obaj pozbawieni kończyn za sprawą olbrzymiego Mobyego Dicka. W ogóle wielorybnicze rzemiosło jest przedstawione jako jedna wielka zawadiacka przygoda z pewną dawką ryzyka; zupełnie jak w tej nieśmiertelnej szancie; ‘Wielorybów cielska groźne są, lecz dopadniemy je!” Niezwyciężeni wielorybnicy otaczają się całą masą „dzikich” pomocników. Autor na przykład prosi byśmy nie śmiali się czytając, jak określa jednego z czarnych boyów – „błyskotliwym”. Snuje też refleksje, że tak to jest świat urządzony, że biały człowiek dostał rozum i zmyślność a „dziki” – siłę, mięśnie i zręczność. Takie to smaczki z epoki, kiedy po morzach pływało bodaj więcej statków niewolniczych niż kutrów rybackich.
Melville nie omieszkał podać nam też fachowego traktatu wielorybniczego, stanowiącego być może dziewiętnastowieczne kompendium wiedzy o tych stworzeniach. Śmieszy trochę uparte nazywanie wieloryba „rybą”, mimo wielu wskazówek świadczących o jego „nierybowatości” a także przypisywanie zwierzęciu ludzkiej złośliwości czy mściwości. Żaden z wielorybów nie zostaje pominięty – mamy wieloryby żywe i malowane, rzeźbione, opisywane, wymyślone, rysowane, ryte, metalowe, drewniane, kościane, w wizerunkach zaklętych w skalach i na niebie, pochodzące z wykopalisk i muzeów.
Dowiadujemy się ze szczegółami, jakim cudem kilku – kilkunastu ludzi, uzbrojonych jedynie w liny i harpuny daje radę uśmiercić morskiego olbrzyma. Wielu współczesnych odbiorców na pewno będzie zniesmaczonych i oburzonych rabunkową gospodarką wielorybników i ich kompletnym brakiem szacunku dla świata przyrody, lecz ta ludzka przemyślność wzbudza choć niechętny, to jednak szacunek i podziw. Realistyczne opisy oprawiania cielska, wydobywania oleju, okrawania zwierzęcia ze skóry to niemal horror. Z kolei niektóre sceny są jak wprost wyjęte z jakiegoś religijnego, mistycznego dzieła – wytapianie tłuszczu w kotłach przypomina najgorsze dno piekła, prawdziwy „anus mundi „. A po skończonej robocie następuje oczyszczenie i niemal religijna radość i zbawienie. Rytuał mieszania olbrotu też przypomina w wymowie i w odczuciach bohatera religijną ekstazę. A kowal, który wykuwa harpun dla kapitana Ahaba? Toż to prawie maestro jakiejś satanistycznej ceremonii!
Wątki religijno-mistyczne towarzyszą bohaterom niemal na każdej stronie. Całe środowisko wielorybników z Nantucket wywodzi się z surowych kwakrów, w książce roi się od biblijnych imion, no a sam wieloryb to oczywiście biblijny Lewiatan, we wnętrzu którego przetrwał świątobliwy Jonasz. Z książki przebija też niewzruszona wiara w człowieka, jako koronę stworzenia, nad którym króluje tylko Bóg.
Postawa samego Ahaba na pewno doczekała się niejednej filozoficznej rozprawy. Kapitan nie je, nie sypia, żyje w ciągłej gorączce i nie interesuje go nic oprócz dopadnięcia białego wieloryba, choćby kosztem straty statku, ładunku i załogi. Czy ten wieloryb to nie samo mroczne dno duszy Ahaba? Może mu się wydaje, że zabijając go, zlikwiduje całe zło i czerń i zacznie żyć w łasce? A może wszyscy mamy jakiegoś Mobyego, który pochłania nas i ciągnie na dno?
Warto tę książkę czytać kilkakrotnie, bo za każdym razem dotrze do nas inne zawarte w niej bogactwo.